brama na tle nieba przez którą nie można przejść.
wielka przegrana. bez żadnego tła,
mleczne owsiane niebo. żadnych śladów łez.
bombardują potem będą wymazywać z pamięci.
tu uderzenie. tam wybuch. po którym trzeba zbierać
tyle słów. skrawków. strzępów.
chodzimy po mieście które wciąż
nie zostało podbite. choć niedawno szły
tędy dwa pochody i krzyczały. a włosy
wyrwane z cebulkami i ślady krwi
na ławkach wskazują że bili.
wybacz. rozproszyły mnie bity z pobliskiej
dyskoteki. a właśnie zamierzałem opowiedzieć
ci o wojnie którą toczę. mam trzysta czterdzieści lat.
jestem za stary i za mały żeby wejść w tę pamięć.
więc patrzyłem w ekran na ułożone ciała.
jedno z nich leżało osobno. jakby nie pasowało
do pozostałych.
próbuje wymyślić dla niego imię.
co jakiś czas patrzę w chmurę i powtarzam
za głosem który już się we mnie powoli zaciera:
a może byś go wskrzesił?